wtorek, 28 lipca 2015

Pogoda

Gdy przyjechałam tutaj w maju, w Houstonie było cieplutko i milutko. Porównałabym to do polskiego późnego czerwca. Jedynym problemem były dość częste deszcze, co podobno nie jest typowe dla Teksasu. Ponieważ nie ma tutaj wielu pieszych, nikt nie przejmuje się faktem, że chodniki są nierówne, dziurawe i że po deszczu woda gromadzi się w wielu miejscach sprawiając, że czasem przejście na drugą stronę ulicy to prawdziwa przeprawa. Zdarzały się też burze i były one naprawdę niesamowite. Nigdy wcześniej nie widziałam tak pięknych piorunów, rozświetlających całe niebo. Miałam też wtedy szczęście widzieć burzę z samolotu. Było już ciemno, a widok pioruna "z góry" - tworzącego się w chmurach - jest niezapomniany. 

Przed uderzeniem pioruna...
...i robi się jasno :)
Podobno gdzieś w Houstonie były wtedy powodzie i nawet kilkanaście osób zginęło. Byłam tym bardzo zaskoczona, ponieważ wprawdzie w mojej okolicy drogi i chodniki nie są przystosowane do dużych opadów, ale w najgorszym razie jest po prostu dużo kałuż. Gdy zobaczyłam, jak wyglądają inne dzielnice - przestało mnie to dziwić. Są tu bowiem miejsca, w których domy przypominają bardziej działkowe altanki, i to takie mocno nadgryzione zębem czasu. Podejrzewam też, że szkoda inwestować w kanalizację deszczową, skoro normalnie prawie nie pada. Najwyżej raz na kilka lat zaleje domy ubogich ludzi - niech się sami martwią. 

Jezioro na campusie. 
Po deszczu...
Ta czapla regularnie przylatywała po deszczu w okolice naszej laborki :)

Majowe deszcze były jedynie preludium do tego, co miało się wydarzyć w czerwcu. Jadąc sobie highwayem, chyba do San Antonio, ujrzałam tablicę ogłaszającą "Hurricane season is here. Are you prepared?". Nie jestem przyzwyczajona do tego widoku, ale co robić, trzeba żyć dalej. Słyszałam opowiadania o zbliżającym się do Houstonu w 2008 huraganie Ike. Niektórzy próbowali wyjechać i utknęli w gigantycznych korkach, a inni zorganizowali sobie hurricane party w szafie, a w zasadzie w garderobie (są one tutaj bardzo duże) i pijąc szampana i zagryzając truskawki czekali na koniec huraganu. W połowie czerwca pojawił się sztorm tropikalny (Bill, o którym pisałam tu i tu), z którego mógł się utworzyć huragan, ale na szczęście nic takiego się nie stało. Było tylko dużo deszczu i burze. Dostałam też mnóstwo maili z biura ds. międzynarodowych studentów, w których poradzono nam, abyśmy zgromadzili zapasy wody i jedzenia na tydzień oraz schowali paszporty w bezpieczne miejsce. Fajne rady, biorąc pod uwagę, że już wtedy porządnie padało, autobus do sklepu jeździ raz na tydzień, nie miałam wtedy roweru, więc także szansy dotarcia do sklepu (bez proszenia znajomych o podwiezienie). Poza tym radzili, żeby najlepiej nie wychodzić z domu :-D

Imiona, które będą nadawane tegorocznym sztormom tropikalnym i być może huraganom. O ile zdążyłam się zorientować, jesteśmy na etapie Claudette, która w połowie lipca przeszła przez Atlantyk w kierunku północnym.
Amerykanie są nieźle przygotowani na huragany i duże opady deszczu. Ponieważ nie używają oni normalnych szaf ubraniowych, a zamiast tego mają garderoby, jest to idealny schron na wypadek huraganu. Przy autostradach bardzo często są wyznaczone równoległe drogi awaryjne. Często widuje się też tablice z informacją o częstotliwości, na której nadawane są komunikaty w radiu w razie złych warunków pogodowych. Tablice te są wyposażone w światła, w razie zagrożenia światła mrugają i to oznacza, że trzeba włączyć radio.

źródło: http://www.dvrpc.org/
Jeszcze przed wyjazdem, na blogu Interameryka czytałam o tym, jak niebezpiecznie potrafią być tworzące się nagle po deszczu rzeki. Podobno zdarzało się, że kierowcy przejeżdżający przez tereny zagrożone w czasie opadów ignorowali ostrzeżenia i kończyło się to tragicznie. Wydawało mi się to nieprawdopodobne, ale już teraz wiem, że faktycznie jest to możliwe.  Gdy tutaj pada, jest to naprawdę porządny deszcz. Grunt absorbuje wodę bardzo słabo, więc już po kilku minutach intensywnych opadów robi się nieprzyjemnie. Zazwyczaj udawało mi się przeczekać burzę w suchym miejscu, ale któregoś dnia nie miałam innego wyjścia i po prostu koniecznie musiałam dostać się do domu. Gdy wyjeżdżałam (rowerem) z laboratorium, jeszcze nie padało, choć było widać, że niedługo się zacznie. Mając już nieco doświadczeń z jeżdżenia w tutejszych deszczach (ale nie tak mocnych), założyłam szorty, kurtki przeciwdeszczowej nie zakładałam, bo i tak by przemokła, zresztą spróbujcie na siebie założyć taką kurtkę w prawie 30 st. C i jechać na rowerze! W takich sytuacjach lepiej mieć na sobie jak najmniej ubrań i wytrzeć się ręcznikiem po dotarciu do celu... Wyruszyłam zatem w drogę. Kilka minut później zaczęło padać, próbowałam jechać, ale naprawdę nie dało się! Chodniki były bardzo śliskie, na ulicach pojawiły wielkie kałuże o nieznanej mi głębokości, było też sporo samochodów i obawiałam się, że kierowcy mogą w tym deszczu mnie nie zauważyć i rozjechać na naleśnik. Niestety, w pewnym momencie chodnik się skończył, a rozpoczęło się jezioro, które zdążyło się utworzyć na trawniku w czasie tych kilkunastu minut opadów. Udało mi się znaleźć kawałek zadaszenia i zastanawiałam się, co zrobić, bo czas uciekał.  Czułam się jak po wyjściu spod prysznica.  I wtedy pojawił się autobus campusowy Rice. Kierowca był niesamowity, bo widząc mnie, choć nie było tam przystanku, podjechał bliżej, zatrzymał się i wsiadłam razem z rowerem. Wprawdzie była to trasa do akademika, a ja mieszkałam już wtedy w innym miejscu, ale kierunek był właściwy. Po drodze widziałam wodę spływającą do studzienki kanalizacyjnej, wir miał chyba 50 cm szerokości i 30 głębokości... Miałam naprawdę duże szczęście, bo w takim deszczu nie dotarłabym na czas. Na najbliższym mojemu domowi skrzyżowaniu poprosiłam kierowcę, żeby mnie wypuścił. Był nieco zdziwiony, bo ciągle bardzo mocno padało. Usłyszałam od niego "Be careful", co było naprawdę szczere, i wydostałam się z autobusu prosto w wielką kałużę (cała jezdnia i chodnik były rwącymi rzekami), zwłaszcza w okolicy krawężników.  Byłam już bardzo blisko domu i nadal bardzo się spieszyłam, więc po prostu weszłam w tę kałużę (jeszcze bardziej pokochałam moje sandały), dostałam się na środek jezdni (gdzie nie było już tak dużo wody) i po kilku minutach byłam na miejscu. Nie był to koniec jazdy w deszczu, bo musieliśmy dostać się na lotnisko, ale na szczęście samochodem. Porządnie padało przez całą drogę, z tego powodu jechaliśmy prawie 2 godziny (czyli dwukrotnie dłużej, niż normalnie).

Deszczyk, na szczęście już wyjechaliśmy z korka.
Panorama Houston po deszczu.
Była to ostatnia taka wielka burza. Od tego czasu właściwie już nie pada, robi się natomiast coraz cieplej. Ostatni weekend był jak dotąd najcieplejszym w tym roku. W Houstonie temperatura sięgała 100 st. F (38 st. C), a odczuwalna temperatura - 111 st. F (44 st. C). Z tego powodu staram się wyjeżdżać do pracy możliwie wcześnie. Od 9 rano do ok. 14 jest za gorąco na jazdę na rowerze i w zasadzie za gorąco, żeby w ogóle przebywać na zewnątrz. Kiedyś zdarzało mi się, że wychodziłam na lunch i miło spędzałam godzinę na świeżym powietrzu, a teraz po 15 minutach często mam ochotę wrócić do klimatyzacji...

Wprawdzie to stopnie Farenheita, ale uwierzcie mi - przy takich temperaturach czujecie się, jakby były to stopie Celsjusza.
Klimatyzacja. Bez tego wynalazku Houston byłoby dziś zapewne częścią Meksyku. Amerykanie nie potrafią żyć w wysokich temperaturach. Klimatyzacja jest wszędzie, w każdym domu, mieszkaniu, sklepie, samochodzie, po prostu nie da się od tego uciec. Nie wiem, czy używają jej przez cały rok, nawet gdy nie jest bardzo gorąco, ale podejrzewam, że tak właśnie jest, bo okien często nie ma (nie otwierają się) albo wyglądają na nieużywane. Zastanawiam się też ciągle, dlaczego temperatura, którą ustawiają jest tak niska. W amerykańskiej klimatyzacji jest mi zimno, w pomieszczeniach i samochodzie zazwyczaj zakładam sweter, choć zauważam, że chyba powoli przyzwyczajam się do niskich temperatur i nie jest już tak źle, jak na początku mojego pobytu. Pociesza mnie fakt, że nie jestem w tym odczuciu odosobniona - czytałam ostatnio artykuł na ten temat i podobno Europejczycy mają podobne spostrzeżenia. Amerykanie uwielbiają też lampy sufitowe połączone z wiatrakami. Widziałam to w każdym (!) amerykańskim domu, w którym byłam. Moja eks-współlokatorka właściwie nie wyłączała tego urządzenia w swoim pokoju. Zatem, z jednej strony, zamykamy szczelnie wszystkie okna, a z drugiej - robimy wiaterek. Wprawdzie pożera to straszne ilości energii, ale przecież śpimy na złożach gas&oil, kto bogatemu zabroni? 
Jeszcze jedna rzecz, której mi tutaj brakuje, to rześkie poranki i chłodniejsze wieczory. W Polsce, nawet w środku lata, ranki są chłodniejsze i orzeźwiające, a wieczorem można z przyjemnością spędzać czas na zewnątrz.  Pamiętam, że podobnie było w Hiszpanii. Dopiero koło południa ludzie chowają się do domów i wieczorem znów wylegają na ulice. Tutaj temperatura, wilgotność powietrza i ogólne odczucie upału są podobne przez całą dobę, a spotkanie żywego człowieka jest rzadkością. Najczęściej spotyka się bezdomnych, dla których są to idealne warunki...
Jedno jest pewne - to będzie najdłuższe lato w moim życiu - nigdy jeszcze nie przeżyłam sierpnia w maju, czerwcu, lipcu i sierpniu. 

3 komentarze:

  1. dzieki za te wszystkie wpisy ! byc moze trafie na postdoka na ten ten sam uniwersytet, wiec moze gdzies kiedys sie spotkamy na korytarzu ;) czekam na dalsze wpisy dotyczace zycia, przyzwyczajen i dziwactw ;) jak chcesz to napisz do mnie na maila

    OdpowiedzUsuń
  2. Czesc. Szkoda, ze przestalas pisac, informacje zawsze przydatne:) Czy nadal jestes w Houston, czy juz wrocilas do Polski?

    OdpowiedzUsuń
  3. Mam mnóstwo zdjęć i gdy znajdę chwilę, wypuszczę nowe posty :-) Jestem już w Polsce :-)

    OdpowiedzUsuń