wtorek, 28 lipca 2015

Pogoda

Gdy przyjechałam tutaj w maju, w Houstonie było cieplutko i milutko. Porównałabym to do polskiego późnego czerwca. Jedynym problemem były dość częste deszcze, co podobno nie jest typowe dla Teksasu. Ponieważ nie ma tutaj wielu pieszych, nikt nie przejmuje się faktem, że chodniki są nierówne, dziurawe i że po deszczu woda gromadzi się w wielu miejscach sprawiając, że czasem przejście na drugą stronę ulicy to prawdziwa przeprawa. Zdarzały się też burze i były one naprawdę niesamowite. Nigdy wcześniej nie widziałam tak pięknych piorunów, rozświetlających całe niebo. Miałam też wtedy szczęście widzieć burzę z samolotu. Było już ciemno, a widok pioruna "z góry" - tworzącego się w chmurach - jest niezapomniany. 

Przed uderzeniem pioruna...
...i robi się jasno :)
Podobno gdzieś w Houstonie były wtedy powodzie i nawet kilkanaście osób zginęło. Byłam tym bardzo zaskoczona, ponieważ wprawdzie w mojej okolicy drogi i chodniki nie są przystosowane do dużych opadów, ale w najgorszym razie jest po prostu dużo kałuż. Gdy zobaczyłam, jak wyglądają inne dzielnice - przestało mnie to dziwić. Są tu bowiem miejsca, w których domy przypominają bardziej działkowe altanki, i to takie mocno nadgryzione zębem czasu. Podejrzewam też, że szkoda inwestować w kanalizację deszczową, skoro normalnie prawie nie pada. Najwyżej raz na kilka lat zaleje domy ubogich ludzi - niech się sami martwią. 

Jezioro na campusie. 
Po deszczu...
Ta czapla regularnie przylatywała po deszczu w okolice naszej laborki :)

Majowe deszcze były jedynie preludium do tego, co miało się wydarzyć w czerwcu. Jadąc sobie highwayem, chyba do San Antonio, ujrzałam tablicę ogłaszającą "Hurricane season is here. Are you prepared?". Nie jestem przyzwyczajona do tego widoku, ale co robić, trzeba żyć dalej. Słyszałam opowiadania o zbliżającym się do Houstonu w 2008 huraganie Ike. Niektórzy próbowali wyjechać i utknęli w gigantycznych korkach, a inni zorganizowali sobie hurricane party w szafie, a w zasadzie w garderobie (są one tutaj bardzo duże) i pijąc szampana i zagryzając truskawki czekali na koniec huraganu. W połowie czerwca pojawił się sztorm tropikalny (Bill, o którym pisałam tu i tu), z którego mógł się utworzyć huragan, ale na szczęście nic takiego się nie stało. Było tylko dużo deszczu i burze. Dostałam też mnóstwo maili z biura ds. międzynarodowych studentów, w których poradzono nam, abyśmy zgromadzili zapasy wody i jedzenia na tydzień oraz schowali paszporty w bezpieczne miejsce. Fajne rady, biorąc pod uwagę, że już wtedy porządnie padało, autobus do sklepu jeździ raz na tydzień, nie miałam wtedy roweru, więc także szansy dotarcia do sklepu (bez proszenia znajomych o podwiezienie). Poza tym radzili, żeby najlepiej nie wychodzić z domu :-D

Imiona, które będą nadawane tegorocznym sztormom tropikalnym i być może huraganom. O ile zdążyłam się zorientować, jesteśmy na etapie Claudette, która w połowie lipca przeszła przez Atlantyk w kierunku północnym.
Amerykanie są nieźle przygotowani na huragany i duże opady deszczu. Ponieważ nie używają oni normalnych szaf ubraniowych, a zamiast tego mają garderoby, jest to idealny schron na wypadek huraganu. Przy autostradach bardzo często są wyznaczone równoległe drogi awaryjne. Często widuje się też tablice z informacją o częstotliwości, na której nadawane są komunikaty w radiu w razie złych warunków pogodowych. Tablice te są wyposażone w światła, w razie zagrożenia światła mrugają i to oznacza, że trzeba włączyć radio.

źródło: http://www.dvrpc.org/
Jeszcze przed wyjazdem, na blogu Interameryka czytałam o tym, jak niebezpiecznie potrafią być tworzące się nagle po deszczu rzeki. Podobno zdarzało się, że kierowcy przejeżdżający przez tereny zagrożone w czasie opadów ignorowali ostrzeżenia i kończyło się to tragicznie. Wydawało mi się to nieprawdopodobne, ale już teraz wiem, że faktycznie jest to możliwe.  Gdy tutaj pada, jest to naprawdę porządny deszcz. Grunt absorbuje wodę bardzo słabo, więc już po kilku minutach intensywnych opadów robi się nieprzyjemnie. Zazwyczaj udawało mi się przeczekać burzę w suchym miejscu, ale któregoś dnia nie miałam innego wyjścia i po prostu koniecznie musiałam dostać się do domu. Gdy wyjeżdżałam (rowerem) z laboratorium, jeszcze nie padało, choć było widać, że niedługo się zacznie. Mając już nieco doświadczeń z jeżdżenia w tutejszych deszczach (ale nie tak mocnych), założyłam szorty, kurtki przeciwdeszczowej nie zakładałam, bo i tak by przemokła, zresztą spróbujcie na siebie założyć taką kurtkę w prawie 30 st. C i jechać na rowerze! W takich sytuacjach lepiej mieć na sobie jak najmniej ubrań i wytrzeć się ręcznikiem po dotarciu do celu... Wyruszyłam zatem w drogę. Kilka minut później zaczęło padać, próbowałam jechać, ale naprawdę nie dało się! Chodniki były bardzo śliskie, na ulicach pojawiły wielkie kałuże o nieznanej mi głębokości, było też sporo samochodów i obawiałam się, że kierowcy mogą w tym deszczu mnie nie zauważyć i rozjechać na naleśnik. Niestety, w pewnym momencie chodnik się skończył, a rozpoczęło się jezioro, które zdążyło się utworzyć na trawniku w czasie tych kilkunastu minut opadów. Udało mi się znaleźć kawałek zadaszenia i zastanawiałam się, co zrobić, bo czas uciekał.  Czułam się jak po wyjściu spod prysznica.  I wtedy pojawił się autobus campusowy Rice. Kierowca był niesamowity, bo widząc mnie, choć nie było tam przystanku, podjechał bliżej, zatrzymał się i wsiadłam razem z rowerem. Wprawdzie była to trasa do akademika, a ja mieszkałam już wtedy w innym miejscu, ale kierunek był właściwy. Po drodze widziałam wodę spływającą do studzienki kanalizacyjnej, wir miał chyba 50 cm szerokości i 30 głębokości... Miałam naprawdę duże szczęście, bo w takim deszczu nie dotarłabym na czas. Na najbliższym mojemu domowi skrzyżowaniu poprosiłam kierowcę, żeby mnie wypuścił. Był nieco zdziwiony, bo ciągle bardzo mocno padało. Usłyszałam od niego "Be careful", co było naprawdę szczere, i wydostałam się z autobusu prosto w wielką kałużę (cała jezdnia i chodnik były rwącymi rzekami), zwłaszcza w okolicy krawężników.  Byłam już bardzo blisko domu i nadal bardzo się spieszyłam, więc po prostu weszłam w tę kałużę (jeszcze bardziej pokochałam moje sandały), dostałam się na środek jezdni (gdzie nie było już tak dużo wody) i po kilku minutach byłam na miejscu. Nie był to koniec jazdy w deszczu, bo musieliśmy dostać się na lotnisko, ale na szczęście samochodem. Porządnie padało przez całą drogę, z tego powodu jechaliśmy prawie 2 godziny (czyli dwukrotnie dłużej, niż normalnie).

Deszczyk, na szczęście już wyjechaliśmy z korka.
Panorama Houston po deszczu.
Była to ostatnia taka wielka burza. Od tego czasu właściwie już nie pada, robi się natomiast coraz cieplej. Ostatni weekend był jak dotąd najcieplejszym w tym roku. W Houstonie temperatura sięgała 100 st. F (38 st. C), a odczuwalna temperatura - 111 st. F (44 st. C). Z tego powodu staram się wyjeżdżać do pracy możliwie wcześnie. Od 9 rano do ok. 14 jest za gorąco na jazdę na rowerze i w zasadzie za gorąco, żeby w ogóle przebywać na zewnątrz. Kiedyś zdarzało mi się, że wychodziłam na lunch i miło spędzałam godzinę na świeżym powietrzu, a teraz po 15 minutach często mam ochotę wrócić do klimatyzacji...

Wprawdzie to stopnie Farenheita, ale uwierzcie mi - przy takich temperaturach czujecie się, jakby były to stopie Celsjusza.
Klimatyzacja. Bez tego wynalazku Houston byłoby dziś zapewne częścią Meksyku. Amerykanie nie potrafią żyć w wysokich temperaturach. Klimatyzacja jest wszędzie, w każdym domu, mieszkaniu, sklepie, samochodzie, po prostu nie da się od tego uciec. Nie wiem, czy używają jej przez cały rok, nawet gdy nie jest bardzo gorąco, ale podejrzewam, że tak właśnie jest, bo okien często nie ma (nie otwierają się) albo wyglądają na nieużywane. Zastanawiam się też ciągle, dlaczego temperatura, którą ustawiają jest tak niska. W amerykańskiej klimatyzacji jest mi zimno, w pomieszczeniach i samochodzie zazwyczaj zakładam sweter, choć zauważam, że chyba powoli przyzwyczajam się do niskich temperatur i nie jest już tak źle, jak na początku mojego pobytu. Pociesza mnie fakt, że nie jestem w tym odczuciu odosobniona - czytałam ostatnio artykuł na ten temat i podobno Europejczycy mają podobne spostrzeżenia. Amerykanie uwielbiają też lampy sufitowe połączone z wiatrakami. Widziałam to w każdym (!) amerykańskim domu, w którym byłam. Moja eks-współlokatorka właściwie nie wyłączała tego urządzenia w swoim pokoju. Zatem, z jednej strony, zamykamy szczelnie wszystkie okna, a z drugiej - robimy wiaterek. Wprawdzie pożera to straszne ilości energii, ale przecież śpimy na złożach gas&oil, kto bogatemu zabroni? 
Jeszcze jedna rzecz, której mi tutaj brakuje, to rześkie poranki i chłodniejsze wieczory. W Polsce, nawet w środku lata, ranki są chłodniejsze i orzeźwiające, a wieczorem można z przyjemnością spędzać czas na zewnątrz.  Pamiętam, że podobnie było w Hiszpanii. Dopiero koło południa ludzie chowają się do domów i wieczorem znów wylegają na ulice. Tutaj temperatura, wilgotność powietrza i ogólne odczucie upału są podobne przez całą dobę, a spotkanie żywego człowieka jest rzadkością. Najczęściej spotyka się bezdomnych, dla których są to idealne warunki...
Jedno jest pewne - to będzie najdłuższe lato w moim życiu - nigdy jeszcze nie przeżyłam sierpnia w maju, czerwcu, lipcu i sierpniu. 

poniedziałek, 20 lipca 2015

Po czym poznać, że jesteś w Teksasie długo?


1. Jesteś zdania, że przed rozpoczęciem imprez takich jak mecz baseballa, rodeo, konkurs w jedzeniu arbuzów na czas absolutnie niezbędne jest odśpiewanie amerykańskiego hymnu.

Thumping good!
2. Od czasu przyjazdu zjadłeś więcej arbuzów, niż w całym swoim "poprzednim" życiu.

3. Masz nadzieję, że jeśli dokładnie posprzątasz wszelkie pozostałości po arbuzie, mrówki przestaną bezustannie urządzać obchód całego domu.
zrodlo: www.langstons.com
4. Nie rozumiesz, co zabawnego jest w dowcipach o Chucku Norrisie, przecież to wszystko szczera prawda.
zrodlo: http://rickwilking.photoshelter.com
5. Nosisz przy sobie sweter, choć na zewnątrz jest 90 st. F. 

6. Przestałeś już przeliczać stopnie Fahrenheita na Celsjusza. To i tak nie ma znaczenia, po prostu jest piekielnie gorąco, a w klimatyzacji jest piekielnie zimno.

zrodlo: www.funnysigns.net
7. Uważasz, że barbecue, sałatka ziemniaczana i coleslaw są równie dobre, co obiad Twojej babci.

8. Oglądasz stronę Cavenders i zastanawiasz się, które kowbojki najbardziej Ci się podobają.

zrodlo: tumbleroot.com
9. Wcale nie dziwi Cię już, że nieznane osoby pozdrawiają Cię na ulicy. Przecież spotkanie innego przedstawiciela Twojego gatunku nie zdarza się często i nie można przejść obojętnie wobec faktu.

10. Byłeś w toalecie w Buc-ee's i stwierdziłeś, że Twoja domowe WC nie było tak czyste od czasu remontu.

It's a beaver!

czwartek, 16 lipca 2015

Rice Village Apartments

Jednym z zamieszkiwanych przeze mnie miejsc byl akademik Rice Village Apartments, czyli RVA. Jest to dosc spory budynek, w ktorym mieszkac moga tylko graduate students, czyli np. doktoranci. Miesci sie on niedaleko campusu Rice, w bardzo spokojnej okolicy domkow jednorodzinnych. Jest to chyba jedno z najbezpieczniejszych miejsc w Houstonie i nawet poznym wieczorem nie widzialam tam nigdy podejrzanego towarzystwa. 

Widok z ulicy.
Główne wejście do RVA.
Mieszkanie dzielilam z pewna dziewczyna z Teksasu. Mialysmy wlasne pokoje, wspolny salon, kuchnie i lazienke z dwoma umywalkami. 


Rysunek przedstawiajacy rozklad mego apartamentu.
Do zalet RVA mozna zaliczyc kursujacy stamtad autobus na campus (co 20 minut, dotarcie do mojej laborki zajmowalo mi 10 minut). Dodatkowo, w sobote jezdzi takze autobus do Fiesty (sklepu spozywczego). Kuchnia byla duza i wygodna, moj pokoj takze mial wszystkie niezbedne meble, olbrzymie lozko, bardzo duza szafe. Bylo tam bardzo czysto, wszystkie sprzety wygladaly niemalze jak ze sklepu, choc mialy juz chyba kilka lat. Podejrzewam, ze studenci nieczesto ich uzywali, bo przeciez tutaj nikt nie gotuje, a juz na pewno nie studenci.

Kuchnia.
Wada tego mieszkania byl fakt, ze poza meblami nie bylo doslownie zadnego wyposazenia. Gdybym nie miala znajomych, ktorzy pozyczyli mi poduszki, garnki, talerze itp musialabym sama kupic te wszystkie rzeczy. Zastanawia mnie, jakbym miala to uczynic, skoro autobus zakupowy kursuje jedynie w sobote, komunikacja miejska nie istnieje (zreszta i tak nie wyobrazam sobie jak mialabym to wszystko przewiezc). Zostalaby mi chyba tylko taksowka, a podobno na taksowki trzeba czekac bardzo dlugo, zatem po skonczeniu zakupow moglabym spedzic na parkingu godzine albo i dwie. Zatem jesli ktos zamierza zamieszkac w RVA powinien chyba sprowadzic sie do Houstonu kilka dni wczesniej, nocowac w hotelu i w tym czasie zgromadzic te wszystkie niezbedne rzeczy.
Ciekawy byl rowniez fakt, ze w mieszkaniu znajdowala sie zmywarka do naczyn (ktorej nie uzywalam z racji posiadania 3 talerzy), natomiast nie bylo pralki. Wspolna pralnia znajdowala sie na parterze.
Duży, wspólny salon, w którym niestety nie posiadałyśmy żadnych mebli.
Najwieksza wada RVA byl fakt, ze biuro otwarte bylo od 9 do 19, a jesli cos stalo sie poza godzinami pracy, trzeba bylo czekac do nastepnego dnia. Ktoregos wieczoru wylaczono nam prad w pokoju i naprawienie awarii zajelo prawie 2 dni. Okazalo sie, ze w czasie roku akademickiego studenci sami podpisuja umowy z dostawcami energii, w wakacje zalatwia to RVA, wiec my nie musialysmy tego robic. Niestety ktos z obslugi akademika nie zauwazyl tego faktu, stara umowa sie skonczyla, a moj apartament zostal pozbawiony pradu, a zatem takze cieplej wody (jest podgrzewana) oraz klimatyzacji (co jest chyba jeszcze wieksza katastrofa).
W akademiku bylo bardzo spokojnie. Jesli myslicie, ze mialy tam miejsce imprezy jak na amerykanskich filmach, to jestescie w bledzie. Raz zorganizowano spotkanie integracyjne, na ktorym serwowane byly lody (i nic wiecej). Impreza trwala od 18 do 19, przyszlo ok. 7 osob, nie liczac kuriera UPS, ktory akurat przywiozl paczke oraz policjantki RUPD, ktora miala tego dnia dyzur w okolicy. Nie zdolalismy nawet zjesc wszystkich lodow i ulegly one roztopieniu. Tak imprezuja amerykanscy doktoranci.

Zaproszenie na ice cream social. Przypomniały mi się czasy szkoły podstawowej...
Wyprowadzka z RVA tez byla ciekawa. Trzeba bylo umowic sie z pewnym wyprzedzeniem na 'walk through' apartamentu, podczas ktorego sprawdzany byl stan kazdego sprzetu i elementu wyposazenia mieszkania. Wszelkie potencjalne szkody (w tym nawet brudna wanna!) byly dokladnie wycenione i nie byly to male kwoty. Biorac pod uwage wysokosc czynszu bylam bardzo zaskoczona, gdy zobaczylam taka liste. Na szczescie okazalo sie, ze wszystko bylo w porzadku i udalo mi sie bezproblemowo opuscic to miejsce.

środa, 15 lipca 2015

Kupilam smaczny chleb!

Stała się rzecz niesamowita :-) Po długich poszukiwaniach odkryłam naprawdę smaczny chleb. 
Wprawdzie dotychczas zawsze kupowałam wyroby z działu 'bakery' (czyli w sklepowych piekarniach, bo sa tez paczkowane gabki do mycia naczyn zwane 'tostami'), jednak i one okazywały się być trocinami. Testowałam chleb we Fieście, HEB i Costco (ostatni byl zdecydowanie najlepszy ze wszystkich dotychczasowych, ale do Costco nie tak latwo sie dostac, wiec nie mialam mozliwosci robienia tam zakupow) i za każdym razem kupowałam inny, bo coś mi nie pasowało. 
Tym razem mogę z całą pewnością stwierdzić: ten jest naprawdę dobry. Udało mi się go znaleźć w sklepie Randall's, do którego przypadkowo dotarłam jadąc (celowo) do księgarni. Jak się okazało, jest to także najbliższy memu miejscu zamieszkania sklep z artykułami spożywczymi, zaledwie 2 km. Na teksańsko-houstońskie warunki to rzut beretem. Rowerem jadę spokojnym tempem ok 10-15 minut, oglądając urocze domki.


Artisan renaissance grain bread.

Jestem zatem niezmiernie szczęśliwa i powoli odzyskuję wiarę w amerykański przemysł spożywczy. Jeszcze kilka miesięcy i znajdę smaczne masło :-)

niedziela, 12 lipca 2015

Space Center Houston

Pewnego pięknego sobotniego dnia Office of International Students and Scholars zorganizowało nam wycieczkę do Space Center Houston (oficjalnie nazwane na cześć prezydenta USA Johnson Space Center). Pojechaliśmy oczywiście rice'owymi autobusami. Entuzjazm, którym tryskała nasza 'opiekunka' był doprawdy godny wychowawczyni z przedszkola. Poczułam się jak na szkolnej wycieczce... i faktycznie byłam na szkolnej wycieczce! Co ciekawe, przed wyjazdem dostaliśmy z OISS mail z informacją, że do Centrum wnosić żadnego jedzenia, ani napojów, co nie było prawdą.
Dotarcie na miejsce zajęło nam prawie godzinę. Nie jest to zatem najbliżej (ok. 50 km z centrum miasta). Nie sądzę również, aby możliwe było dojechanie tam środkami komunikacji miejskiej. Zostaliśmy poinformowani, że jeśli spóźnimy się na odjazd autokaru, będziemy musieli wrócić taksówką. Faktycznie, na miejscu stało sporo taksówek, więc chyba to jest popularny wśród turystów środek transportu.
Pamiętając, jak wielki tłok był w Kennedy Space Center na Florydzie (kiedyś o tym napiszę), szybko namierzyłam ulotkę z planem Centrum i miejsce, skąd ruszają wycieczki objazdowe. Okazało się, że są dwie wycieczki - do nowego centrum kontroli lotów i do parku rakietowego oraz do centrum szkolenia astronautów i parku rakietowego. Na stronie internetowej wymienionych jest ich więcej i kompletnie nie rozumiem, dlaczego dostępne były tylko te dwie. Przed wyjazdem próbowałam dowiedzieć się czegoś ze strony internetowej, ale nie ma tam ani planu centrum, ani żadnych konkretnych informacji, a przynajmniej ja nie umiałam ich znaleźć. Zatem dopiero na miejscu trzeba było ustalić plan zwiedzania.

Harmonogram atrakcji w Space Center Houston.
Plan Space Center.
Szybko dostaliśmy się na tram tour (o 10 rano kolejka była bardzo krótka), który tak naprawdę był bus tourem, obejmujący centrum kontroli lotów oraz park rakietowy. Przy wejściu do autobusu wykonano nam fotografie (ze względów bezpieczeństwa - chyba szukają radzieckich, a może chińskich szpiegów ;), które można było na wieczną rzeczy pamiątkę kupić przy wyjściu, photoshopowane - jesteście astronautami :), wydrukowane, oprawione w skórzane okładki i kosztujące chyba 20$.

W drodze do centrum kontroli lotów.

Teren Centrum jest naprawdę duży. Podobno przy jego budowie wzorowano się na campusie Rice University i przy jego powstawaniu brało udział wielu naukowców z tego uniwersytetu. Wszelkie te informacje udało mi się uzyskać dzięki nagraniu, które nam zaserwowano po drodze. Usłyszeliśmy także nagranie przemowy George'a Busha po katastrofie Columbii.
Pojazd, którym się poruszaliśmy tak naprawdę trudno jednoznacznie zakwalifikować... najbardziej przypominało to otwarty autobus. Z tego powodu podobno zdarza się, że wycieczki są odwoływane (w przypadku deszczu).

Christopher C. Kraft, Jr. Mission Control Center
Budynek Mission Control Center przypomina z zewnątrz bukier. Podobnie wyglądają też inne budynki. Nie wiem, co jest tego przyczyną, czy chodzi o zapewnienie bezpieczeństwa w czasie np. huraganu? Póki co nie udało mi się tego dowiedzieć. W budynku tym znajduje się kilka pomieszczeń kontroli lotów, nas zaprowadzono do jednego z nowszych (o ile nie najnowszego), sprawującego nadzór nad Międzynarodową Stacją Kosmiczną.

Flight control room MCC-21. Widzicie to, co ja (po prawej)? :D
Wiele ciekawych informacji o Mission Control możecie znaleźć na tej stronie.

Niezidentyfikowane przeze mnie budynki.
Karetki pod tamtejszą 'Clinic'
Następnym punktem wycieczki był park rakietowy (niestety niezbyt okazały) oraz hala, w której spoczywa rakieta Saturn V razem z modułem Apollo.

Saturn V
Jak opisać jednym słowem rakietę Saturn V? Jest olbrzymia. Chyba dopiero widząc to na żywo zaczęłam zdawać sobie sprawę, jak bardzo zaawansowane i potężne jest to urządzenie.  
Niestety po wizycie w parku rakiet trasa bus tour wiodła do visitor center, gdzie należało przesiąść się w drugi autobus, aby wyruszyć na drugą trasę. Tym razem kolejka była już spora. Jeśli się tam wybieracie, to radzę przewidzieć na czekanie przynajmniej pół godziny. Nowym autobusem dostaliśmy się do Astronaut Training Facility, oficjalnie zwanym Space Vehicle Mockup Facility, czyli miejsca, gdzie znajdują się najróżniejsze moduły statków, skafandry, roboty itp. Astronauci uczą się tam ich używać, a inżynierowie pracują nad wprowadzaniem poprawek.

Moduł laboratoryjny Destiny (jeden z modułów Międzynarodowej Stacji Kosmicznej)
Różne moduły ISS.
Orion - w nim NASA pokłada swe nadzieje związane z dotarciem na Marsa.
Pojazdy i roboty.
Po powrocie do visitor center poszliśmy do Blast-off! Theater. Zgodnie z moimi przewidywaniami nie było to nic niesamowitego. Na początku wyświetlono film prezentujący krótko historię lotów kosmicznych, po czym przeszliśmy do niby-teatru, gdzie na 'scenie' znajdowało się pomieszczenie kontroli lotów, a przystojny pan opowiadał na żywo o tym, jak odbywa się start rakiety.
Ponieważ do odjazdu rice'owego autobusu zostało nam jeszcze trochę czasu, udaliśmy się na wystawę w visitor center. Można tam zobaczyć dużo różnych elementów pojazdów kosmicznych, skafandrów itp. Mnie nieco przeraził widok kosmicznej toalety. Była tam też "lodówka", a w niej suszone i w inny sposób spreparowane potrawy, w tym macaroni cheese! HELP!
Sypialnia astronauty, moim zdaniem bardzo przytulna.
Szybko skoczyłam jeszcze do sklepu z pamiątkami i muszę przyznać, że były naprawdę fajne. Gdyby nie to, że mam i tak już spory nadbagaż, pewnie kupiłabym jakieś kosmiczne gadżety. Można nawet było nabyć kostium astronauty (dla dzieci).
Ponieważ nie mieliśmy ochoty wracać taksówką, zdecydowaliśmy się nie spóźnić na autobus. Nie udało mi się zobaczyć wszystkiego, ale to, co ominęliśmy to głównie atrakcje dla dzieci, więc nie wiem, czy faktycznie jest czego żałować. Wiele podobnych eksponatów znajduje się też w Science Museum w Londynie. 
Jeśli jesteście w Houston, to gorąco polecam to miejsce. Aby się nie spieszyć i zobaczyć wszystkie elementy, z pewnością warto poświęcić na to cały dzień i przyjechać wcześnie rano - unikniecie wtedy czekania w kolejkach.

sobota, 11 lipca 2015

Blogowe plany na przyszłość

Oto część tematów, na które zamierzam w przyszłości napisać na blogu:
- Johnson Space Center (Houston)
- Kennedy Space Center (Floryda)
- wrażenia z jedzenia: zupy Campbell, batoniki zbożowe, marshmallows, jellybeans, popcorn do mikrofalówki, czekolady
- San Antonio i okolice
- Galveston
- fauna i flora Houstonu
- (nie)bezpieczeństwo w Houstonie
- poruszanie sie po miescie i okolicach (komunikacja w Houstonie, wypozyczanie samochodu)
- czeki i inne sredniowieczne obyczaje, karty płatnicze, konto w banku Chase i zagrozenia z tym zwiazane ;)
- przewodniki turystyczne
- Menil Collection i 'sztuka' na campusie Rice
- Museum of Fine Arts Houston
- The Rothko Chapel
- kowbojska moda
- akademik Rice Village Apartments
- mecz baseballa
Jeśli któryś z tych tematów szczególnie Was interesuje, napiszcie. Postaram się go uwzględnić w pierwszej kolejności. Jeśli macie jakiś inny pomysł, też napiszcie :)

czwartek, 9 lipca 2015

Co warto zabrać do USA?

Uwaga: poniższy tekst dotyczy Teksasu, z dużym prawdopodobieństwem inne stany są bardziej cywilizowane :-)

Aby odpowiedzieć sobie na pytanie "co zabrać do USA?", trzeba wiedzieć, czy na miejscu będziecie mieli samochód oraz czy zależy Wam na oszczędzaniu pieniędzy. Mając samochód i nieograniczone zasoby finansowe można się wybrać do Stanów w przysłowiowych skarpetkach. Nie posiadając samochodu może się zdarzyć, że nie uda się Wam niczego kupić. Właściwie nie ma tu małych sklepów, są tylko duże centra handlowe i supermarkety położone nieco z dala od miejsc zamieszkałych przez ludzi. Zatem najlepiej przed wyjazdem posłużyć się Google maps i sprawdzić, czy w Waszej okolicy będzie sklep i w jakich godzinach jest otwarty.
Należy też wziąć pod uwagę, że zdecydowana większość wypożyczalni samochodów nie jest czynna w weekendy, a jeśli jest, to najczęściej tylko do 18. Radzę nie liczyć na komunikację miejską, ponieważ jest ona bardzo ograniczona.
Reasumując: jeśli nie zabierzecie ze sobą czegoś, co jest Wam niezbędne do życia myśląc, że przecież będziecie w dużym mieście i po drugiej sobie ulicy musi być sklep, w którym da się wszystko kupić, możecie mieć problem.

Jedzenie
Do USA oficjalnie można przywieźć zapakowane produkty takie jak słodycze oraz wszelkiego rodzaju przetworzoną żywność.  Jak już pisałam, trudno tu kupić jedzenie dobrej jakości i jeśli już uda się je Wam znaleźć (np. w HEB, Randalls, Trader Joe's) - ceny są przynajmniej 2-3 razy wyższe, niż w Polsce. Jeśli nie lubicie eksperymentować i macie możliwość zabrania dużego bagażu - zabierzcie sobie pyszniutkie, zdrowe polskie jedzenie, a nie będziecie tęsknić jak ja :( Szczególnie brakuje mi czarnej liściastej herbaty, którą trudno jest tu kupić. Być może znalazłabym ją gdzieś w China Town albo na innym końcu Houstonu, ale nie mam czasu, aby poświęcić kilka dni na szukanie herbaty, która nie byłaby wyrobem herbatopodobnym (jak Lipton i inne świństwa).

Kosmetyki
Podobnie, jak w przypadku jedzenia - naturalne kosmetyki są trudno dostępne i kilkukrotnie droższe, niż w Polsce. Można bez problemu znaleźć tu wiele produktów Nivea, Dove, Herbal Essences - są to najbardziej popularne marki. Mam jednak wrażenie, że ich skład jest inny od tego, który znam. W CVS Pharmacy jest spory wybór Burt's Bees - wg mnie są one bardzo dobrej jakości. W podobnych do polskich cenach albo nawet tańsze są kosmetyki kolorowe, w tym lakiery Essie. Zostawcie je w domu ;) Reasumując: maniacy kosmetyków bez chemii powinni je sobie przywieźć z domu, w innym razie będą skazani na mozolne poszukiwania. 
Alergikom radzę zabrać zapas chusteczek higienicznych, 3 paczki chusteczek (po 10 szt) kosztują tutaj dolara i czasem trudno je dostać. 

Ubrania
W typowym amerykańskim supermarkecie z pewnością uda się Wam kupić jakąś nadającą się do założenia odzież. Nie dam jednak gwarancji, że znajdziecie coś, co w składzie nie ma 90% poliestru albo nie wygląda co najmniej dziwnie. Zostawiłabym w domy jeansy, bo akurat w tym Amerykanie są naprawdę świetni i w każdym Targecie za 30 dolców nabędziecie porządne jeansy. Podobno w tutejszych outletach (tzw. 'premium outlets') można kupić niesamowite markowe ubrania, ale te przybytki zlokalizowane są na przedmieściach - bez samochodu nie dotrzecie do tego miejsca. Przed wyjazdem naczytałam się, że odzież jest w Stanach bardzo tania i w zasadzie lepiej nie pakować jej za dużo do walizki i kupić na miejscu. Uważam, że to słaby pomysł, a przynajmniej ja wolę spędzać czas na wycieczkach w ciekawsze miejsca, niż sklepy z ubraniami. W mojej ocenie sytuacja jest podobna jak z jedzeniem i kosmetykami - jeśli chcecie kupić coś o jakości porównywalnej do rzeczy z Europy, trzeba się nieźle nabiegać.

Inne 
  • Warto zabrać przejściówkę na amerykańskie gniazdka, ale bez problemu kupicie ją na lotnisku i w wielu sklepach. 
  • Użytkownikom soczewek kontaktowych radzę zabrać ich zapas - czytałam, że aby je tutaj kupić, trzeba mieć receptę (sama nie sprawdzałam).
  • Przewodniki - dostępne w Polsce przewodniki po polsku są - moim zdaniem - zbyt ogólnikowe i czasem nieaktualne. Radzę nabyć przewodnik Lonely Planet po stanach, które zamierzacie zwiedzać. Można to zrobić w Polsce i przywieźć, ale jeśli będziecie w USA dłużej, lepszym problemem jest chyba kupienie tych książek przez internet, często przesyłki są bezpłatne, zaoszczędzicie sobie dźwigania. O przewodnikach napiszę oddzielny post. 
  • Karty płatnicze w USD oraz gotówka. Bez karty nie wypożyczycie samochodu ani nie zarezerwujecie hotelu. Oczywiście można próbować używać polskich kart w PLN, ale stawki za przewalutowania są złodziejskie. Z niewiadomych mi powodów niektóre moje karty nie chcą działać w niektórych sklepach, w takiej sytuacji sprawdzam kolejną kartę i tak do skutku... Zawsze dobrze mieć awaryjnie trochę cashu. O pieniądzach, kontach itp też napiszę osobny post.
  • Może jest to trochę głupie, ale mnie osobiście strasznie irytują tutejsze gąbki do naczyń. Jedna dosłownie rozsypała mi się po tygodniu, kupiłam inny rodzaj i jest bardzo dziwna, wprawdzie się na razie nie rozsypała, ale trudno się jej używa. Następnym razem nie przyjeżdżam do Stanów bez zapasu gąbek! 

środa, 8 lipca 2015

Rodeo


Największe rodeo w Teksasie, a zarazem na świecie, odbywa się w marcu w Houstonie. Jest to trwająca ponad dwa tygodnie impreza, a każdego dnia uczestniczy w niej 65 tys. osób. Na szczęście praktycznie co tydzień gdzieś w Teksasie jest rodeo. Ponieważ mieszkańcy Teksasu są bardzo mili, gościnni i chyba zaskoczeni, że kogoś z Europy może interesować coś takiego, dostałam w prezencie bilety na prowincjonalne rodeo w Beaumont.

Many thanks to Acynthia Villery from Bill Picket Trail Riders for her very kind invitation to this great event!

Remember: we are here to have fun!
Zanim rozpoczęło sie rodeo właściwe, odbyło sie pre-rodeo, czyli rodeo dla początkujacych cowboyów. Gdy jeden z nich chciał wystapić w T-shircie został upominany, ze cowboy musi być elegancki i trzeba wystepować w koszuli. Do obowiązkowego stroju cowboya należy również kapelusz, choćby nawet mial spaść po dwóch sekundach ujeżdzania dzikiego konia albo gonienia byka i zdrowy rozsądek podpowiadałby, aby go nie zakładać.

Przeganianie cielaków.
Młody cowboy startujacy w pre-rodeo.
Jak każde porządne rodeo, zaczęło się wprowadzeniem flagi i odśpiewaniem The Star-Spangled Banner (amerykanskiego hymnu), modlitwą m.in. w intencji dobrej pogody, a później były różne konkurencje. Najbardziej podobało mi się bareback brock riding, czyli ujeżdżanie konia bez siodła.

Wprowadzenie amerykańskiej flagi.
Modlitwa przed rodeo!
Bardzo elegancki cowboy i jego koń - champion.
Bareback bronc riding to bardzo widowiskowa, ale niebezpieczna konkurencja. Cowboy musi jak najdłużej utrzymać sie na koniu, którego ujeżdża bez siodła. Ponieważ konie te nie są do końca oswojone, nie za bardzo lubią, gdy ktoś siedzi im na grzbiecie.

Bareback bronc riding.
Bareback bronc riding.
Bareback bronc riding.
Wypuszczanie byka na arenę.
Niestety nie wiem, jak nazywa się ta konkurencja. Polegała na złapaniu byka za rogi i powaleniu go na ziemię.
Calf roping to łapanie cielaka na lasso. Cowboy zarzuca lasso na szyję cielaka, nastepnie podjeżdża do niego, zsuwa linę i zawiazuje mu nią nogi. Wszystko trzeba wykonać w jak najkrótszym czasie.

Calf roping.
Calf roping.
Rodeo to prawie całodniowa impreza. Należy być przygotowanym na spędzenie wielu godzin w upale (choc my mieliśmy szczęście i udało się nam znalezc zacienione miejsce na widowni). Oprócz zawodów odbywają się również koncerty (oczywiście muzyki country), można kupić coś do jedzenia a także nabyć np. biżuterię na cowboyki (tak, biżuterię zakładaną na buty).
W pewnym momencie zaczęły zbierać się chmury, a nieco później rozpoczęła sie ulewa. Dach, pod którym siedzieliśmy przeciekał. Szczęśliwcy, którzy mieli parasole, ratowali się przed przemoczeniem. Na szczęście na nas tak strasznie nie kapało, a ponieważ był ciepło, nawet zmoknięcie na deszczu nie było wielkim problemem. Niedługo przyszło mi sie przekonać, dlaczego prawie wszyscy przyszli na imprezę w cowboykach albo kaloszach...

Deszcz...
... i DUŻO błota.
Deszcz byl typowy dla Teksasu. Jeśli chcecie to poczuć na własnej skórze - włączcie prysznic na maksimum. Nigdy w życiu nie widziałam jeszcze takiej ilości tak mokrego, klejącego sie i głębokiego błota i sądzę, że nieprędko to się powtórzy. Aby dotrzeć do samochodu musieliśmy zrobić wieeeelkie koło, wybierąc trasę (w miarę możliwości) prowadzącą po trawie albo idąc takimi miejscami, gdzie można było dużym susem pokonać gigantyczne kałuże. 
Jestem bardzo szczęśliwa, że udało się nam dotrzeć na rodeo i że właśnie było to rodeo prowincjonalne, zupełnie nieprzystosowane dla turystów. Jeśli kiedykolwiek będziecie w USA, koniecznie musicie zobaczyć to na własne oczy. Bardzo obszerny wykaz tych imprez znajduje sie na stronie www.rodeoz.com - jest ich naprawde wiele i z pewnoscia znajdziecie rodeo w dogodnym czasie i miejscu. Polecam zapakować cowboyki (albo inne buty, w których można brodzić w błocie po kostki), dużo wody (także do opłukania się z błota), koniecznie cowboyski kapelusz (do nabycia w wielu sklepach, największy wybór jest w Cavender's, a najtańsze i też w miarę przyzwoite w Buc-ee's). Jeśli planujecie cokolwiek kupować, należy wziąć ze sobą gotówkę (o czym łatwo w USA zapomnieć). Co najważniejsze, remember: we are here to have fun :-)